Rozmowa z Wojciechem Młynarskim
Podobno pochodzi Pan z bardzo muzycznej rodziny…
Tak to prawda. Najsłynniejszym muzykiem z rodziny ojca był mój stryjeczny dziadek Henryk Młynarski – twórca Filharmonii Warszawskiej i wieloletni dyrektor opery po wojnie. Stryjeczny dziadek miał kilku braci, a wśród nich był również mój rodzony dziadek czyli ojciec mojego ojca. Cała rodzina ze strony Młynarskich była bardzo umuzykalniona i niejednokrotnie wspólnie ze sobą grywała. Natomiast mama studiowała w konserwatorium i w czasie okupacji ukończyła klasę śpiewu, a jej rodzona siostra Maria Kociubina była w latach 50ych i 60ych znaną kompozytorką dla dzieci. Z tego też powodu ciągle w domu śpiewaliśmy jakieś piosenki, zabierano nas do radia, gdzie często braliśmy udział w audycjach przeznaczonych dla dzieci i młodzieży. W Komorowie pod Warszawą – domu w którym się wychowywałem kwitło zawsze bogate życie kulturalne i ktoś ciągle tam koncertował. Najczęściej byli to koledzy mojej ciotki Marii albo stryj mojej mamy. Odbywały się również koncerty polegające na melorecytajach utworów znanych poetów Norwida, Lechonia, czy też Słowackiego. Coś chyba we mnie z tego wszystkiego zostało, chociaż jako dziecko nie byłem skłonny do nauki. Zarówno moja siostra jak i cztery kuzynki uczyły się grać na fortepianie, natomiast mnie w żaden sposób nie można było nawet siłą do tych lekcji zagonić, bo zawsze się gdzieś schowałem albo wszedłem na drzewo i nie sposób było prowadzić ze mną żadnych regularnych zajęć
Kiedy zaczął Pan pisywać pierwsze piosenki?
Pierwsze moje próby pisania rozpoczęły się w okresie szkoły średniej. Chodziłem wówczas do niezłego liceum im Tomasza Zana w Pruszkowie, gdzie miałem wspaniałą polonistkę panią Stanisławę Ostrowską, która potrafiła mnie, strasznego wówczas urwisa i rozrabiakę zainteresować swoim przedmiotem. Ona również wspierała mnie w moich pierwszych szkolnych próbach poetyckich i satyrycznych. Natomiast pierwsze piosenki zacząłem pisać w Kabarecie studenckim Hybrydy do spółki z Janem Pietrzakiem, Stefanem Friedmanem, i Janiną Ostalą. W tym czasie studiowałem na polonistyce i nawet miałem wówczas propozycję podjęcia pracy naukowej na uczelni, ale zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie w kierunku estrady. Ów dylemat pomogła mi roztrzygnąć moja mama stwierdzając „ sam zdecyduj, co będzie dla ciebie najlepsze”. Zrezygnowałem więc z kariery akademickiej i wybierając piosenkę i kabaret. Wkrótce też zacząłem wykonywać sam niektóre ze swoich utworów. W tej kwestii bardzo wiele zawdzięczam faktowi, że moja siostra Baśka studiowała w szkole teatralnej, gdzie mogłem również uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez trzech wspaniałych profesorów; Ludwika Sempolińskiego, Kazimierza Rudzkiego i Aleksandra Bardiniego, którzy chętnie udzielali mi wskazówek co do strony interpretacyjnej. To właśnie Rudzki poradził mi, żebym te najbardziej liryczne piosenki wykonywał sam.
Wkrótce w roku 1964 wziąłem udział w Warszawskiej Giełdzie Piosenki, która miała wyłonić utwory na festiwal w Opolu. Napisałem wówczas piosenkę „Niedziela na Głównym”i bardzo się ona wszystkim spodobała. Był to dla mnie niezwykle przełomowy okres .,. Na festiwalu opolskim otrzymałem wówczas dwie nagrody za piosenki napisane wraz z kompozytorem Romanem Orłowem. Pierwszą była „Z kim będzie Ci tak źle jak ze mną” z repertuaru Kaliny Jędrusik, a drugą „Spalona ziemia” w wykonaniu Krysi Konarskiej. I tak stałem się znany, a przez to otworzyły się dla mnie nowe perspektywy. Po powrocie z Opola zgłosił się do mnie pan Edward Dziewoński i zaproponował mi współpracę z Kabaretem Dudek. I tak to się zaczęło…
W jaki sposób powstają Pana teksty?
Aby powstał utwór oczywiście najpierw musi błysnąć człowiekowi jakaś iskierka i musi mu się pojawić w głowie dobry pomysł, ale żeby go dobrze zrealizować niezbędny jest jeszcze warsztat, który pozwoli tą myśl przez cały tekst konsekwentnie przeprowadzić i opatrzyć jakąś zaskakującą i niebanalną puentą. Dlatego ja z dużym zainteresowaniem studiowałem teksty wielu mistrzów,zarówno trochę starszych ode mnie kolegów z STSu, jak i Agnieszki Osieckiej, Andrzeja Janowskiego, i jeszcze starszych, takich jak Marian Hemar czy Julian Tuwim. Analizując je, poznawałem dokładnie budowę piosenki, jej strukturę i potem wzorując się na tej strukturze pisałem własne teksty. Piosenka bowiem z samej swojej natury jest tworem dość tradycyjnym i wszelkiego rodzaju ekspery menty polegające na rozbijaniu tej tradycyjnej struktury nie kończą się dla niej szczęśliwie. Może najlepiej zobrazuję mój sposób tworzenia piosenek, zdradzając że przeważnie piszę je od końca. Muszę mieć najpierw jakiś pomysł na zaskakującą puentę, a gdy już go mam, dobudowuję do tego całą strukturę.
Jaką muzykę lubi Pan najbardziej i do jakiej najchętniej pisze teksty?
Jak wiadomo można tworzyć tekst do gotowej już melodii, a można też napisać go pierwotnie aby kompozytor stworzył do niego muzykę. Dopiero po dwudziestu latach pracy, (a mija już pięćdziesiąt odkąd param się tym zawodem) nauczyłem się to robić w obydwie strony. Ponieważ miałem to szczęście, ze trafiłem do Dudka, największym autorytetem który zwykle doradzał mi w kwestiach muzycznych był pan Jerzy Wasowski, z którym napisałem wspólnie kilka piosenek takich jak „ W co się bawić” i „W Polskę idziemy” dla Wiesia Gołasa . Pisałem również z Januszem Sentem, z Jerzym Welflem, z Andrzejem Zielińskim ze Skaldów oraz z Włodzimierzem Korczem, z którym tworzyliśmy utwory między innymi dla Ali Majewskiej i dla Michała Bajora. Natomiast jeśli chodzi o samą muzykę to nie mam specjalnych preferencji. Jeżeli zdarzy się utwór który mnie urzeknie, jest ciekawie skonstruowany i posiada w sobie coś nośnego, to po prostu zabieram się do niego i piszę. Co do muzycznych gustów – jestem wielkim miłośnikiem jazzu. Wychowywałem się na muzyce jazzowej granej między innymi przez Willisa Conovera , stąd lubię utwory swingujące, ballady, uwielbiam bosanovę. Jestem zwolennikiem gatunków dośc tradycyjnych. Wyznaję w tym bowiem pewną zasadę, choć nie pamiętam kto ją sformułował, iż „jest jeszcze ciągle bardzo dużo dobrej muzyki do napisania w tonacji C dur”. Uważam, że zarówno w dziedzinie tradycyjnej muzyki jak i tradycyjnego pisania można naprawdę jeszcze zrobić wiele interesujących rzeczy.
Tłumaczył pan Brela, Okudżawę,Wysockiego. Pisywał pan libretta do wielu oper. Ile języków Pan zna?
Nigdy nie powiedziałbym o sobie iż jestem poliglotą. Najlepiej znam francuski, ale kiedy tłumaczyłem Brela to musiałem się obłożyć słownikami i korzystać z konsultacji. A rosyjski? Cóż, znam go po amatorsku. Lubię ten język, jest on piękny, śpiewny, szalenie obrazowy i doskonale brzmi w piosenkach. Do tłumaczenia innych autorów zabrałem się zupełnie przypadkowo. Był wówczas stan wojenny, nikt nigdzie nie występował i zrobiło się przez to nadzwyczaj dużo wolnego czasu, który czymś trzeba było wypełnić. Ponieważ ja z moją twarzą kompletnie nie nadawałem się do konspiracji – siedziałem w domu, a żeby się nie nudzić zabrałem się za tłumaczenie. Brel szalenie mi się zawsze podobał i próbowałem przekładać go już znacznie wcześniej w roku 1967, ale wtedy za mało znałem jeszcze francuski i za słabym byłem autorem, żeby podołać takiemu materiałowi. Wróciłem do niego na początku lat osiemdziesiątych i wtedy zauważyłem że zaczyna mi już to tłumaczenie wychodzić całkiem nieźle. Kiedy się już nazbierało sporo tych przekładów przyszedł do mnie Emilian Kamiński, który wtedy pracował w Teatrze Ateneum i zaproponował mi zrobienie przedstawienia w oparciu o te teksty. Po różnych skomplikowanych perypetiach ten spektakl faktycznie powstał i bardzo się udał. A potem zrobiła się moda na Wysockiego i wszędzie śpiewano jego piosenki w przekładach, które mnie osobiście się nie przypadały do gustu. Ponieważ w sztuce bardzo dużo rzeczy dzieje się z przekory skontaktowałem się wówczas z Michałem Jagiełło z Łodzi, jedynym człowiekiem, który moim zdaniem świetnie Wysockiego tłumaczył, dołożyłem do jego materiału trochę swoich przekładów i zrobiliśmy niezwykle aktorskie i bardzo ciekawe przestawienie, w którym wzięli udział między innymi tacy znakomici aktorzy jak Leonard Pietraszak, Wiktor Zborowski i Marian Opania. Co do Okudżawy to przetłumaczyłem jedynie kilka jego tekstów,
uważam bowiem że autor musi mieć świadomość, że jeżeli coś już raz powstało i jest dobre, to nie ma żadnego powodu żeby pisać to jeszcze raz na nowo. A przecież istniały i istnieją doskonałe tłumaczenia zdaniem świetnie Wysockiego tłumaczył, dołożyłem do jego materiału trochę swoich przekładów i zrobiliśmy niezwykle aktorskie i bardzo ciekawe przestawienie, w którym wzięli udział między innymi tacy znakomici aktorzy jak Leonard Pietraszak, Wiktor Zborowski i Marian Opania. Co do Okudżawy to przetłumaczyłem jedynie kilka jego tekstów, uważam bowiem że autor musi mieć świadomość, że jeżeli coś już raz powstało i jest dobre, to nie ma żadnego powodu żeby pisać to jeszcze raz na nowo. A przecież istniały i istnieją doskonałe tłumaczenia Okudżawy wykonane przez Witolda Dąbrowskiego, Andrzeja Mandaliana czy Agnieszkę Osiecką, dlatego też ja sobie pozwoliłem przetłumaczyć dosłownie kilka jego utworów Natomiast znałem samego Okudżawę osobiście i byłem długo pod jego urokiem jako wspaniałego, inteligentnego, skromnego i szalenie dowcipnego człowieka.
Z ciekawostek warto może jeszcze dodać, że jestem autorem librett , które w oryginale istniały po angielsku, takich jak „Kabaret” ,” Jesus Christ Superstar” , czy też „ Chicago”. Ale w ich wypadku moim zadaniem było zrymować i złożyć w całość to, co tłumacz wcześniej już przetłumaczył. Pisałem też faktycznie libretta do oper. Po raz pierwszy robiłem to na zlecenie pana Kazimierza Dejmka do „Henryka VI na łowach”, a potem na zlecenie Opery Kameralnej w Warszawie do „Kalmory” Kurpińskiego. Z moim serdecznym kolegą i kompozytorem Maciejem Małeckim napisałem także operę „Awantura w Nabucco”, która była ona wystawiana w Teatrze Wielkim i uważam, że wyszło to zupełnie przyzwoicie.
Powiedział Pan w jednym z wywiadów „Rzeczywistość wydaje mi się tak groteskowa i tak mało ciekawa, że wręcz nie zasługuje na satyryczną penetrację” Czy to oznacza oznacza, iż Pana zdaniem żyjemy obecnie w czasach, w których satyryk niewiele ma do roboty?
Uważam, że absolutnie jest miejsce na satyrę, tyle tylko że, żeby napisać dobrą satyrę w tej rzeczywisości trzeba mieć na nią bardzo dobry pomysł. Obecnie nie mam już ich tylu jak za czasów, kiedy istniała jeszcze cenzura. Ale kiedy mi coś przyjdzie do głowy współpracuję ze „Szkłem kontaktowym. O dzisiejszych czasach trudno jest coś napisać, nie dlatego, ze nic się nie dzieje śmiesznego, bo rzeczy śmiesznych jest aż nadto, ale dlatego że trzeba bardzo uważać, żeby nie robić tego aż tak bardzo wprost. Przecież w satyrze nie chodzi o to żeby bezpośrednio „kopać leżącego” tylko żeby pozornie mówiąc o czymś innym, tworzyć takie odniesienia do rzeczywistości aby się wszyscy zorientowali o co chodzi. Zbieram oczywiście ciągle jakieś pomysły i nie wycofuję się wcale z tej dziedziny twórczości, ale obecnie wolę zdecydowanie pisać teksty liryczne. Natomiast jeszcze przed transformacją wraz z wieloma ludźmi uprawiającymi satyrę, takimi jak Stanisław Tym, czy Jacek Federowicz,pisaliśmy teksty przesycone nadzieją, że ta szara otaczająca nas rzeczywistość musi się w końcu zmienić, i że przyjdą inne czasy, aż wreszcie doczekaliśmy się tego. Ale obserwuję, że od roku1990 zaczął następować proces silnej erozji naszego społeczeństwa. Jest to jest społeczeństwo kompletnie rozbite, które nie umie się ze sobą w żaden sposób porozumieć i być może jest to własnie temat, którym by się obecnie mogła zajmować satyra. To co się dookoła nas dzieje zaczyna przyjmować jakieś dosłownie wynaturzone formy. Całe życie wierzyłem i wierzę w zdrowy rozsadek i mam nadzieję, że ten rozsądek gdzieś się w końcu zwycięży i cała ta patologiczna atmosfera wreszcie znormalnieje, bo w tej chwili z cała pewnością normalna nie jest.
Czy gdyby urodził się Pan w tych czasach, też zostałby Pan autorem tekstów ?
Tak. Tej decyzji nie żałowałem nigdy i nadal jej nie żałuję. Ponadto ciągle wierzę, że uda mi się jeszcze coś ciekawego napisać. Jest we mnie jeszcze ten rodzaj pozytywnego twórczego niepokoju, który pozwala mi wierzyć, że jeżeli mi się parę razy udało dotrzeć do rodaków takimi utworami jak na przykład „Róbmy swoje” to i w teraz jest sens, żebym się w to życie społeczno polityczne ciągle jeszcze włączał…
Pozwolę sobie przytoczyć kolejny cytat z Pana wypowiedzi „Z autorytetem stało się coś niedobrego, mamy ich coraz mniej” Co się Pana zdaniem stało z tymi autorytetami?
Sam się nad tym bardzo zastanawiam. Przez całe życie poszukiwałem autorytetów i znajdowałem je. Wspominałem już o wykładowcach ze szkoły teatralnej,którzy z pewnością nimi byli, ale byli też i inni ludzie, których nazwiska być może nic już nikomu nie powiedzą. Szczycę się, że znałem bardzo dobrze Stafana Kisielewskiego, Władysława Bartoszewskiego.To były i są dla mnie dwa niewątpliwe, ogromne autorytety. Natomiast dlaczego istnieje w tym kraju jakaś tendencja do niszczenia i opluwania tych nielicznych autorytetów, które jeszcze pozostały tego w żaden sposób pojąć nie mogę,
Czy obecnie istnieją autorzy na miarę takich osobowości jak Pan, jak Agnieszka Osiecka czy Jonasz Kofta? Czy w obecnej kulturze jest wogóle miejsce dla autorów dobrych tekstów?
To trudne pytanie. Oczywiście mogę wymienić osoby, które cenię i uważam, ze piszą dobre teksty. Na pewno jest to Magda Czapińska, autorka „Remedium” – utworu z repertuaru Maryli Rodowicz. Doskonałym autorem jest również Andrzej Poniedzielski, tylko szkoda, że tak się mało tym gatunkiem zajmuje. Natomiast muszę przyznać że niestety jakiejś szczególnej chęci ku zwróceniu się w stronę wielkich autorówi i uczeniu się od nich u nikogo obecnie nie obserwuję. Te utwory, które czasami słyszę chociażby na festiwalu w Opolu trudno uznać mi za piosenkę artystyczną. Nic dziwnego, że Polska od dłuższego czasu nie może zaistnieć na festiwalu Eurowizji, jeśli reprezentują nas tam ludzie wybrani smsami, półamatorzy śpiewający źle napisane piosenki. Na całe szczęście jest jakaś grupa ludzi poszukujących utworów bardziej interesujących, ambitnych i z pomysłem. Podoba mi się twórczość Grzegorza Turnaua, Stasia Soyki, a jeżeli ona się sprzedaje oznacza to, że jakiś potencjalny konsument tego typu sztuki istnieje, i że dla dobrych autorów jest jeszcze miejsce i trzeba w to wierzyć….
Jak interpretowałby Pan dziś naszym rodakom hasło „Róbmy swoje”
Historia tego hasła była dość złożona. Najpierw zakazywała go cenzura, bo jak mi tłumaczył pewien wysoki urzędnik miała to być piosenka, która namawiała do zmiany ustroju socjalistycznego. Kiedy się go zapytałem, gdzie to jest w tej piosence napisane , odpowiedział mi „Proszę Pana wystarczy że Polacy mówią „Róbmy swoje” żeby to oznaczało, że własnie tego chcą”. Kiedy się zmienił ustrój i przyszła transformacja usłyszałem ów cytat w przemówieniu Jaruzelskiego, który powiedział „Towarzysze, jak doradza Młynarski – Róbmy swoje”, a potem powołał się na niego Wałęsa i również przytoczył, że” jak doradza Młynarski – Róbmy swoje” Dlatego napisałem kiedyś taki mały komentarz, że najważniejsze jest i to właśnie powinno być naszą interpretacja dla tego hasła „żeby myśli wyrażone w słowach miały wiarygodną twarz” .Nic więcej nie jestem w stanie w tej chwili dodać.
Czy pamięta Pan jeszcze jakąś inną zabawną historię związaną z ówczesną cenzurą?
Tak i to nie jedną. Chętnie przypomnę historię losów piosenki Agnieszki Osieckiej o Okularnikach. Była ona napisana do STSu, a ponieważ cenzor musiał wtedy wszystkie teksty zatwierdzić, trzeba się było po to do niego udać. Akurat Osiecka nie mogła wówczas pójść osobiście i na to spotkanie, poszedł zamiast niej dyrektor STSu Andrzej Janowski. Cenzor przeczytał tekst i powiedział, że nie podoba mu się, iż na końcu tej piosenki jest zdanie „I w dalekim jakimś mieście zarabiają tysiąc dwieście” bo ta kwota jest zdecydowanie za mała. Wówczas Janowski bez większego namysłu napisał w zamian „I tak wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące” i cenzor powiedział, że teraz może już tak być. Bardzo się wtedy z tego śmialiśmy komentując, że jest to jedyny przypadek, kiedy cenzor dal 800 zł podwyżki absolwentowi wyższej uczelni.
Co chciałby Pan dodać na koniec?
Mogę tylko rzec, że ważne jest żeby w tym wszystkim co się w życiu robi i co się mówi nie tracić tej łacińskiej maksymy „Pro publico bono”
opublikowane Manager`s Life 4/2010